Leniwy sobotni poranek, za oknem powoli tajały okna samochodów delikatnie ośnieżone przez nocny przymrozek, Lothar przygotowywał śniadanie przy pomocy Gabisia, a ja korzystając z tych kilku chwil spokoju czytałam książkę siedząc na sofie w głównym pokoju z pierwszą poraną latte w ręku... I nagle z takiego
dolce far niente wybudzi mnie okrzyk mojego męża: Ogień! Prawdę mówiąc, nie za bardzo skojarzyłam, o co mu chodzi, bo patrzył jakby w moim kierunku, więc rozejrzałam się dookoła, a tu nic, ale mój mąż już biegł do drzwi przedsionka, a mój wzrok za nim... i co ujrzałam? Faktycznie ogień! Palił się drucik w kaloryferze! Lothar od razu wyłączał to ustrojstwo, poleciał wyłączać też korki oraz po ręczną gaśnicę i w try miga ugasił igień... A ja za to przez resztę przedpołudnia czyściłam ściany przedsionka z czarnego osadu oraz kilkakrotnie myłam podłogi z białego pyłku... świąd spalenizny niestety do tej pory utrzymuje się w powietrzu. Nigdy nie podobały mi się tutejsze kaloryfery i po tej przygodzie raczej już nie spodobają, ale musieliśmy kupić podobny kaloryfer, chociaż już bez drucika, bo każde inne rozwiązanie kosztowałoby krocie...
Po takiej niespodziewanej przygodzie stwierdziliśmy, że mamy szczęście, iż pożar wybuchł w weekendowy poranek, gdy wszyscy byliśmy w domu, a nie na przykład wieczorem, gdy już leżelibyśmy w łóżkach, czy na przykład podczas naszego spaceru po okolicy... Jako, że "przezorny zawsze ubezpieczony" mieliśmy wprawdzie butlę gaśniczą, ale jeszcze w tym tygodniu planuję dokupić dwie inne, by na każdym piętrze mieć po jednej. Mamy też czujnik przeciwpożarowy, który świetnie daje o sobie znać za każdym razem, gdy gotując zapomnę właczyć wyziew nad kuchenką, jednak zapomnieliśmy zmnienić baterie w czujniku na piętrze, więc to też jest do zrobienia w tym tygodniu.
A jak u Was z zabezpieczeniem przeciwpożarowym?